Siedemnasty południk przechodzi przez Stary Gierałtów

To w tej wsi już nikt nie gada po niemiecku?!

Rozmowa z Henryką Kozicką, architektem
i Markiem Abramowiczem, astrofizykiem

-- Dlaczego mieszkacie Państwo w Starym Gierałtowie, małej wsi zagubionej na końcu świata w Sudetach?
Henryka Kozicka -- Ja się tu urodziłam, w tym domu.
-- Naprawdę?
Marek Abramowicz -- Ponieważ bardzo często pytają nas o to, moja żona wymysliła taką odpowiedź, bo prawie nikt nie wierzy, że zamieszkalismy tu po prostu dla wygody. Od wielu lat pracuję w Skandynawii i północnych Włoszech, do pracy jeżdżę samochodem. Gierałtów jest prawie dokładnie w połowie tej długiej drogi.
H.K. -- Wybraliśmy to miejsce bo jest piękne, najpiękniejsze w świecie.
M.A. -- Poprosiliśmy mego brata Jacka i innych wrocławskich humanistów, o pomoc, ale szukaliśmy głównie sami, starannie, bez pośpiechu, w bliższej i dalszej okolicy. Henryka jest architektem, więc fachowo oceniała stan techniczny oglądanych domów.
-- Zakończyło się to wspaniałym sukcesem
To zasługa Henryki. Architektem zostaje się zapewne z potrzeby duszy i rozumu, z wrodzonej predyspozycji i talentu. To trzeba mieć w sobie, by móc dostrzec piękny dom tam, gdzie inni widzą zaniedbaną ruderę. Ja nie umiałbym tego zrobić, nawet się do tego nie mieszałem.
H.K. -- Ale ten właśnie dom odkrył profesor Paweł Banaś, słynny znawca i kolekcjoner secesji. Nie był wtedy jeszcze naszym sąsiadem z Kotliny Kłodzkiej, ani nawet profesorem. Przechowujemy małą karteczkę z jego opisem domu.
-- Dlaczego wybrała Pani ten właśnie dom?
H.K. -- Obejrzałam wiele wiejskich domów i wybrałam bardzo typowy, ale pięknie położony, na górze, przy rzece, z górskim strumieniem wzdłuż wschodniej ściany, z ozdobionym kapliczką z Matką Boską południowym szczytem. Roztaczają się stąd rozległe widoki na trzy strony świata, a od północy wspina się stromo w górę nasza łąka, aż do dalekiego lasu. To piękne miejsce, od razu tu zamieszkalismy...
-- Od razu, bez remontu?
H.K. -- Do końca remontu i dzisiaj jeszcze daleko. Wtedy nie mieliśmy innego domu. Mieszkaliśmy bez wody, bez prądu, bez ubikacji. Chciałam, by dom nasz stał się wygodny, ale by pozostal taki, jakm był pierwotnie, z ceglanymi stropami w stajni, z oknami sypialni w łukowato zwieńczonych otworach. Okna były zniszczone zupełnie, więc skopiowaliśmy je dokładnie w drewnie. Zachowaliśmy oryginalne, ponad stuletnie gonty, które zakonserwowaliśmy. Na gonty położona została gruba warstwa wełny mineralnej, paroizolacyjna folia i pustka powietrzna. Bezpośrednio w hucie zamówiłam blachy na miarę, o nietypowej długości -- na całą wysokość dachu. Tak powstał doskonale izolowany dach, a w górnych pokojach sufit tworzą przepiękne stare gonty.
M.A. -- Jakub Kirszenstein, ojciec słynnej biegaczki i emerytowany profesor akustyki na Chalmers tekniska högskola w szwedzkim Göteborgu, gdzie jestem profesorem astrofizyki, poradził Henryce aby do izolacji stropów użyła piasku, gdyż piasek doskonale tłumi dźwięki. Dlatego w stropach mamy piasek.
-- Budowniczowie mojego ponad stuletniego domu w Górach Izerskich musieli o tym wiedzieć, bo mamy w stropie warstwę piasku -- pewnie dlatego, że na dole hałasował warsztat tkacki.
M.A. -- Remont zaczęliśmy od gruntownego sprzątania...
H.K. -- ... które trwało dwa lata. Na początku paliliśmy śmieci, a pan Danuś sprzątał duże pomieszczenie, będące chlewem, stajnią, i oborą, okropnie zapuszczone, zapleśniałe i ciemne.
M.A. -- Kiedy sprzątanie zostało ukończone, wiejskim zwyczajem przyszli nasi sąsiedzi, oczywiscie z sołtysem, żeby zobaczyć rezultaty pracy. Nie znaliśmy ich wtedy dobrze i nie byliśmy pewni ich reakcji. A oni patrzyli urzeczeni na to, co stało się z oborą, którą tyle razy wcześniej widzieli. Odsłoniły się łuki stropowe, surowa kamienna ściana, szlachetne proporcje wnętrza. Harmonia i piękno pomieszczenia zrobiły wrażenie na wszystkich. Było cicho jak w kościele. Wreszcie wyraźnie wzruszony sołtys powiedzial -- Panie Danuś, dokonałeś pan wspaniałej pracy. Sprzątnięcie tej obory bylo czynem tak heroicznym, jak dwunasta praca Herkulesa. Potem wypiliśmy wódkę, pan Danuś i sąsiedzi poszli do domu, tylko sołtys został, niespokojny jakiś, by w końcu powiedzieć -- Panie profesorze, ja wiem oczywiscie, że wyczyszczenie stajni Augiasza to była piąta praca Herkulesa, nie dwunasta. Ale to są ciemni chłopi, oni tylko wiedzą, że było dwanaście prac. Jakbym powiedział "piąta" to by się potem ze mnie śmiali. Wtedy zrozumieliśmy z żoną, że w tych okolicach magiczna jest nie tylko przyroda, ale również ludzie, nasi sąsiedzi. Przez dziesięć lat dobrze się poznaliśmy a z wieloma bardzo zaprzyjaźnili.
-- Czy oni wciąż Państwa zadziwiają, jak wtedy sołtys?
M.A. -- Na Trzech Króli, dałem w naszej parafii wyklad O wyższości Świąt Wielkanocy nad Świętami Bożego Narodzenia.
-- Pan znowu żartuje, profesorze.
M.A. -- Ani trochę, bo jeśli uznać, że Gwiazda Betlejemska była naturalnym zjawiskiem astronomicznym, to jej ewangeliczny opis, astronomicznie zadziwiąjaco precyzyjny u Mateusza, niemal jednoznacznie utożsamia Gwiazdę z bardzo jasną kometą. Wszystkie jasne komety odnotowywane były starannie w chińskich kronikach, a te szczęśliwie dotrwały naszych czasów. Stąd, oraz z kilku pewnych dat starożytnej historii, wynika zupełnie logicznie, że Jezus urodził się w roku 6 p.n.e., tydzień przed żydowskim świetem Paschy, czyli Wielkanocą. Dlatego wspomniana w tytule wykładu wyższość Świąt Wielkanocy nad Świętami Bożego Narodzenia. Miałem wtedy w Gierałtowie tylko Biblię po angielsku, a na wykładzie chciałem cytować Mateusza po polsku. Powiedziałem o tym sołtysowi, który wybawił mnie z kłopotu, bo miał w domu nie tylko Biblię Tysiąclecia, ale także Biblię wydaną jeszcze w czasie rozbiorów, filologiczne tłumaczenie z hebrajskiego z bardzo ciekawymi komentarzami. Znakomite dzieło sztuki drukarskiej, pięknie ilustrowane, od pokoleń było własnością rodziny sołtysa i wraz z nią przywędrowało do Gierałtowa z Podola. Sołtys urodził się już w Gierałtowie, ale tu prawie wszystkie rodziny są z Podola albo Wołynia. Tak jak rodzina bliźniakow P., panów o pięknym historycznym nazwisku, którzy kiedyś mieli gospodarkę, a teraz zajmują się głównie piciem piwa...
H.K. -- ... ale to są bardzo zdolni ludzie. Jeśli sie ich poprosi, by kilka dni nie pili i wykonali jakąś prace, to nie piją. Potrafią wyciąć duże drzewo pośród zabudowań, słupów elektrycznych tak sprytnie, że przewraca się dokładnie tak, jak z góry ustalą, nie robiąc żadnej szkody. Czują tutejszą naturę, dusze drzew, mają to we krwi, bo tu się urodzili i wychowali.
M.A. -- Z naszego podwórka dobrze widać ten sklep ...
H.K. -- ... w którym zawsze jest piwo, ale chleb bywa tylko na zamówienie ...
M.A. -- No właśnie, któregoś dnia dobrze po południu pojechałem odebrać zamówiony chleb. Obaj bliźniacy i kilku innych panów, pili w sklepie od rana. Panowie, -- zapytałem -- widzę z podwórka, że od dziewiątej z ożywieniem coś dyskutujecie, teraz jest druga. O czym można rozmawiać tyle godzin?. Na to P. -- Zastanawialiśmy się, czy nie wstąpić do Legii Cudzoziemskiej. Coś mnie podkusiło i spytałem -- La Légion étrangère? Parlez-vous français? -- na co P., bez wahania -- Oui. Naturallement. --
M.A. -- Magiczna wieś ma oczywiście magicznego proboszcza, księdza Stefana Witczaka, który z powodu budzącej podziw wspaniałej tuszy nazywany jest powszechnie Kruszynką. Jest kanonikiem tej samej dostojnej Kapituły, której kanonikiem był niegdyś Mikołaj Kopernik, przyjacielem arystów, strażaków, myśliwych, animatorem sąsiedzkich kontaktów z Czechami po drugiej stronie wszędzie tu bliskiej granicy. Kilka razy bardzo ciepło pisała o Kruszynie giedroyciowa Kultura.
H.K. -- To nie tylko ksiądz uczony, to przede wszystkim ksiądz dobry i święty. Pomaga sam, i potrafi skupić wokół siebie tych, którzy wspólnie pomagają biednym, chorym, niedołeżnym, na przykład dzieciom z porażeniem mózgowym -- a w Gminie Lądek jest ich aż dwadzieścioro pięcioro. Gdy sparaliżowany od pasa w dół, inteligentny i zdolny, chlopiec złamal noge, w jednym szpitalu złożono mu ją niedbale i krzywo, bo -- nie uwierzy Pani -- po co mu prosta noga skoro nie chodzi. Ksiądz Kruszyna spowodował, że w innym szpitalu naprawiono chłopcu tę nogę. To tylko jeden przykład, dość świeży, dlatego o nim mówię.
H.K. -- Nasz mały szpital w Lądku został częściowo zlikwidowany w ramach reformy służby zdrowia, a wiekszość wyposażenia trafiła do dużego szpitala w Kłodzku. Także to, co ksiądz sprowadzał przez lata z Niemiec. Rozumiemy oczywiście konieczność reform, ale teraz założyliśmy Ośrodek Pomocy Maltańskiej i wszystkie kupione przez nas przyrządy i aparatura są i będą jego własnością. Będziemy je tylko wypożyczać szpitalowi w Lądku. Musieliśmy wszystko zaczynać od początku, ale odtworzyliśmy już część wyposażenia, i sprowadziliśmy nowe: podnośniki, fotele, wózki inwalidzkie, chodziki. Są one wypożyczane także do domu ludziom niesprawnym. Wierzymy w dobre skutki reformy służby zdrowia, ale nie spodziewamy się ich prędko, będziemy więc robić sami tyle ile możemy i potrafimy, tak długo jak to będzie potrzebne.
-- Na oficjalnej stronie gminy Stronie Śląskie (www.stronie.pl), którą Pan profesor społecznie wykonał, są portrety wielu starszych mieszkańców Gierałtowa.
M.A. -- To był pomysł mojej żony, który podchwycił Kruszyna. Ad maiorem Dei gloriam, i ku pamięci przyszłych mieszkańców Starego Gierałtowa, zrobiliśmy w jubileuszowym roku 2000 portret całej wsi. Jeździliśmy jeepem Kruszyny po naszych górskich drogach, docierając do wszystkich starszych pań i umawiając się na zdjęcia "na jutro". Prawie każda bowiem siedemdziesięcio, czy osiemdziesieciolatka przed zdjęciem chciała pójść do fryzjera. Mamy na tej samej stronie także portret z 1945 roku -- bez fotografii i niepełny -- po prostu spis pierwszych polskich mieszkańców wsi. Oryginał przechowywany jest pieczołowicie w prywatnym archiwum sołtysa, który ma także spisy dawnych niemieckich mieszkanców Altgersdorf, jak się nasza wieś nazywała. Umieszczę je na pewno na naszej stronie.
-- Czy wiecie Państwo coś o dawnych mieszkańcach swego domu?
M.A. -- Nic o nich nie wiemy, ale często o nich myślimy. Wyobrażam sobie, że gdy budowali ten dom, byli bardzo młodzi i bardzo się kochali. Gdy kładliśmy nową podłogę w kuchni, odsłoniliśmy strop piwnicy -- zobaczyliśmy wtedy jak jest pięknie i starannie zbudowany i zakonserwowany wapnem. Odsłonięty po raz pierwszy po stu latach od wybudowania, wyglądał jak nowy. Gdyby tym młodym ludziom, budującym piękny strop piwnicy w ich nowym obszernym domu, ktoś wtedy powiedział, że tu będzie Polska, a w ich domu zamieszkają Polacy, wydawałoby się to im zapewne tak samo nieprawdopodobne jak nam dziś myśl, że kiedyś tu będzie Rumunia. Spotkaliśmy wiele razy dawnych mieszkancow Altgersdorf, ale nie tych z naszego domu.
M.A. -- Kilka lat temu na mszy, bez żadnego uprzedzenia, Kruszyna poprosił abym na głos tlumaczył jego kazanie na angielski -- bo mamy zagraniczną wycieczkę, panie profesorze. Po mszy podeszła do mnie starsza pani, uczestniczka tej wycieczki, i całkiem dobrą polszczyzną spytała -- To w tej wsi już nikt nie gada po niemiecku? Bo była to sentymentalna wycieczka dawnych mieszkańców Altgersdorf, którzy pewnie więcej zrozumieli z polskiego kazania, niż z mego angielskiego tłumaczenia.
-- Podobno macie Państwo wyznaczoną na podwórku linie południka.
M.A. -- Mamy, i to bardzo dokładnie, ale teraz nie widać pod śniegiem. Każdy może wyznaczyć lokalny południk -- trzeba oczyścić, wyrównać i wypoziomować kilka metrów kwadratowych podwórka. Następnie pochyło wbić w ziemię solidny półtorametrowy drąg i na jego końcu zawiesić na cienkiej mocnej nitce ciężarek tak, by wyznaczając linię pionu, ciężarek prawie dotykał ziemi. Potem przez całe słoneczne przedpołudnie i popołudnie wbijać małe patyczki -- im więcej, tym lepiej -- dokładnie tam, gdzie pada koniec cienia drąga (tzn. cienia górnego punktu zaczepienia nitki z ciężarkiem). Wbite patyczki utworzą na wyrównanej części podwórka linię. To nie jest linia południka -- linię południka wyznaczają inne dwa punkty. Pierwszy, to punkt tuż pod ciężarkiem. Drugi trzeba znaleźć -- leży on na linii patyczków najbliżej pierwszego punktu. Nasz lokalny południk utrwaliliśmy starą niemiecką szyną kolejową. To europejska tradycja -- w Paryżu, w Bologni, w Londynie, wyznaczono lokalne południki tą samą metodą i utrwalono je w spiżu.
-- Dlaczego Gmina Stronie wyprzedziła inne w wyścigu do europejskich unijnych pieniędzy?
H.K. -- Nie wiem, czy wyprzedziła. Dostaliśmy duże pieniądze z banku światowego po powodzi. Zostaly one doskonale wykorzystane. Widziała Pani nasze świetne lokalne drogi, nowe mosty, oświetlenie, uporządkowane ulice Stronia. Otrzymaliśmy pieniądze dlatego, że w Gminie zostały zrobione fachowe projekty.
M.A. -- Nasz Burmistrz zna się na rzeczy, a projekty robią mu młodzi ludzie, którzy szkołę podstawową konczyli w na przykład w Gierałtowie, gimnazjum w Stroniu, studia we Wrocławiu. Wrócili, i są fantastyczni, znają języki, rozumieją współczesny świat, widzą w nim swoją rolę. Stale się uczą, wszyscy budują. To oni zajęli się fachowo projektami Sapart i innymi.
H.K. -- My też narzekamy na partyjniactwo, defraudacje, korupcję, bezrobocie, ale przecież to, co widzimy tu na miejscu w Gminie, musi budzić ogromny optymizm. Jest coraz lepiej. Oczywiście -- padają gospodarstwa. To niekiedy tragiczne dla ich właścicieli. Ale w szerszej perspektywie to jest normalne i nieuniknione. Nasze górskie rolnictwo nie ma szans na konkurencję z Wielkopolską, Pomorzem czy Holandią. Tu u nas nie da się po prostu wyżyć z rolnictwa. Tak jak w dobrze znanych nam górskich wsiach północnych Włoch (osiem lat mieszkaliśmy w maleńkim Rupingrande na Carso), turystyka zastąpi rolnictwo i da dobrą pracę wszystkim mieszkańcom.
-- Dziekuję za rozmowę

Wywiad i zdjęcia Elżbieta Pomorska